Dzisiaj będzie wspomnienie...
W dodatku wesołe, pewnej upalnej acz listopadowej nocy. Ściślej - to wspomnienie ulicy z płonącymi pochodniami i tłumem śpiewających Tarzanów, diabelskich pielęgniarek, robotów, piratów, Batmanów,
wampirów, gladiatorów i innych bliżej nie określonych osobników… Chciało się
żyć.
Ciężko nie poddać się zbiorowej euforii, gdy wokoło unosi się zapach
hibiskusów i plumerii, gwiaździste niebo niczym neon oświetla kontury palm
kokosowych, a zza rogu dochodzi kojący szum Pacyfiku.
Natura, życie, śmierć, wino, pieśni wszystko splatało się w jedno…
Kalakaua Ave, przy plaży Waikiki, zebrała wtedy chyba wszystkich
mieszkańców wyspy Oahu i większość turystów. Coroczny „marsz” hallwoweenowy na Hawajach, przy dźwięku ukulele i bębnów pahu, z Piña coladą w łapach/racicach lub dłoniach, mijając potwory, prowokatorów, twory
genialnych pomysłów, wydawał się na wpół realny…Tamtej nocy mogłeś być kim chciałeś…
Wieczorem na ciemnym, mazowieckim cmentarzu, oświetlonym gwiazdami i
setkami zniczy unosi się zapach chryzantem. Zachłystuję się chłodnym powietrzem, mijam zadumane twarze, ktoś szepcze,
ktoś milczy, ktoś zapala papierosa. Bez uśmiechu, beznamiętnie, bez wyrazu,
przeraźliwie smutno. A przecież wspólnie tu jesteśmy i wspólnie zmagamy się z tą
najtrudniejszą z myśli.
W płomyku zniczy widzę ogień pochodni i robi mi się cieplej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz